Mój motorower
Pytanie sondażowe postawione w GP „Brama” (nr 4 z 2012 r.): „Marzenia z dzieciństwa i co z tego zostało”, przywołało wspomnienie mojej przygody.
Od kiedy pamiętam lubiłem jazdę pojazdami mechanicznymi (pasjonowały mnie samochody, ciągniki, motory itp.).
Być może zainspirował mnie mój ojciec, który miał pasję składania z używanych części traktorków rolniczych, które następnie służyły w naszym małym gospodarstwie rolnym, czasami też tato odstępował je znajomym rolnikom. Było ich kilka. Pamiętam także, że kupiliśmy mały samochodzik ciężarowy „Lublinek”, który stał zepsuty i zniszczony
w szopie jakiegoś gospodarstwa rolnego. Tato naprawił go i służył nam jeszcze długo. Jednak nie można było go zarejestrować, ponieważ, jak tłumaczono, nasze gospodarstwo rolne było za małe.
Ojciec wyszukiwał stare, nieużywane już „Ursuski-Ciapki”, „Zetorki”, które zostały wycofane z eksploatacji w Państwowych Gospodarstwach Rolnych, Kółkach Rolniczych bądź innych zakładach. Często stały zardzewiałe i zapuszczone gdzieś w krzakach. Ja oczywiście mu towarzyszyłem i pomagałem potem doprowadzać je do stanu używalności, czyściłem części i myłem je w „ropie”.
Bywając z ojcem w warsztatach lubiłem się po nich rozglądać. W jednym
z nich wypatrzyłem mały pojazd. Jak się okazało, był to czterokołowy „gokart”, który nie miał silnika, ale posiadał łańcuch i pedały, podobnie jak rower. Od tej pory bardzo chciałem mieć tego gokarta. Jednak mechanik z warsztatu nie pozwalał mi go ruszać. Twierdził, że pojazd nie należy do niego, a w warsztacie znalazł się, ponieważ ktoś go oddał do naprawy. Pamiętam, że stał tam długo, bo przy każdej nadarzającej się okazji tam zaglądałem i widziałem, że nikt nim się nie interesował. Wielokrotnie pytałem o niego mechanika, ale wszystkie moje podchody i prośby spełzły na niczym. Nie mając szans na wypatrzony wehikuł, zbierałem części starych rowerów z myślą zrobienia sobie własnego gokarta. Jednak moje możliwości pozwoliły tylko na złożenie roweru, z którego zresztą byłem bardzo dumny.
Następnym moim pojazdem był motorower, również zrobiony z używanych części (tzw. Simsonek) model z końca lat pięćdziesiątych, z którym wydarzyła się pewna zabawna historia. Kiedy motorek był już gotowy i udało się go uruchomić, postanowiłem go wypróbować. Była to ciepła pora roku, późne popołudnie. Lekko ubrany wyjechałem na ulicę. Kiedy odjechałem ok. 500 m od domu, zauważył mnie milicjant, który akurat stał za zakrętem w środku wsi obok swojego motoru i oczywiście „kiwnął” do mnie, abym się zatrzymał. Mój motorek nie był zarejestrowany i nie mógłbym udowodnić, że należy do mnie, dlatego nie namyślając się wiele pojechałem dalej. Podczas jazdy obróciłem się i zauważyłem, że milicjant wsiada na swój motor i zamierza jechać za mną, wtedy wpadła mi myśl, żeby skręcić na cmentarz, bo znajdował się stosunkowo blisko. Brama cmentarna była akurat otwarta. Pamiętam, że objechałem kościół, następnie zjechałem w dół na cmentarz, zobaczyłem stare poniemieckie grobowce i wtedy ogarnął mnie paniczny strach. Zaczynało się zmierzchać. Kiedy się opamiętałem, zauważyłem, że z moim motorkiem przebrnąłem między grobami, pokonałem ogrodzenie cmentarza, łąkę za cmentarzem i znalazłem się przy moim domu rodzinnym. Naprawdę, nie wiem jakim cudem tego dokonałem. Byłem podrapany, ale szczęśliwy, wokół była cisza, obok mnie stał mój motorek i nikt mnie nie gonił. Milicjant oczywiście mnie nie złapał, chyba nie odważył się gonić mnie po cmentarzu.
Wiele razy po tym zdarzeniu chodziłem na cmentarz szukając śladów kół, jednak niczego nie znalazłem. Motorka nigdy nie zarejestrowałem i zawsze jeździłem ostrożnie „bocznymi dróżkami”. Po latach mój motorek został oddany na części znajomemu panu, który posiadał podobny pojazd.