Czy można bezkarnie szukać skarbów?

Autor: 
Jan Pokrywka

No proszę, wygląda jakby proroctwa jakieś mnie wspierały, bo ostatnio pisałem o ukrytym skarbie w Kłodzku i oto jest! Nie złoto, co prawda, a freski, nie w podziemiach a pod sklepieniem ale nikt nie jest doskonały.
Za panowania Elżbiety I w Anglii zapanował szał poszukiwania skarbów. Były to czasy biedy, bo złoto zrabowane kościołom i klasztorom katolickim przez ojca Elżbiety - Henryka VIII, tego od sześciu żon, gdzieś zniknęło, więc go szukano tak jak tych ukrytych przed wiekami. Powstał nawet cały przemysł zarabiający na tym, ale o odkryciu czegoś poważniejszego nic nie wiadomo. Było to zresztą bez znaczenia, bo takie poszukiwania były zakazane, a każde znalezisko należało do króla. Dziś jest już inaczej, to znalazca jest właścicielem a państwo ma prawo pierwokupu.
Czytelnicy mogą się zdziwić, że zwykle piszę o socjalizmie a teraz o renesansowej Anglii, ale socjalizm sprowadza się w gruncie rzeczy do rabunku co oznacza, że jako zjawisko, czy jak kto woli – system, istniał jeszcze przed Marksem, Engelsem i Leninem. Obecnie w Polsce jest tak jak za pierwszych Tudorów. Bo nie dość, że każde znalezisko należy do państwa, to samo poszukiwania wymagają stosownego zezwolenia, czyli koncesji.
Właśnie złożono dwa doniesienia do prokuratury na eksploratorów: jedno dotyczy odkrycia w Wałbrzychu („złoty pociąg”), a drugie na terenie Walimia (nowe lochy), a delatorem został konserwator zabytków.
Rzecz jasna, nie chodzi tu o żadne prawo, które jest jedynie narzędziem do robienia interesów, ale o same interesy, te konfitury dla wybranych, do których nikt nie wtajemniczony nie może mieć dostępu lub rościć sobie jakichkolwiek praw, jak choćby do znaleźnego. Ktoś kto będzie miał do tego prawo będzie też posiadał status strony zainteresowanej i będzie mógł np. patrzeć na ręce urzędników, a ci działają nie tyle w interesie państwa czy narodu ale nierozpoznanych grup interesów. No i najważniejsze. Może być i tak, że „złoty pociąg” i inne skarby zasłonić mają całkiem inne, za to realne skarby. Bo o ile za Elżbiety I chodziło o skarby zrabowane klasztorom, to dziś można by zapytać, co się stało i ciągle dzieje z pieniędzmi zrabowanymi przez polski rząd podatnikom? Bo Polska żadnej wojny nie prowadzi a tylko wojna usprawiedliwia tak wielkie wydatki. I na to należy zwrócić uwagę.

Czy erytrejska nauka pójdzie w las?
Nie wiem czy dalej tam się znajduje, bo w sieci nic nie ginie ale kilka lat temu internetowe wydanie TVN24 podało informację pt. „Rodzina imigrantów rozsadza budżet szwajcarskiej wioski”. Oto wioska Hagenbuch, z tysiącem mieszkańców i 150 tysięcznym budżetem liczonym we frankach lub euro – nie pamiętam, przyjęła 9-osobową rodzinę z Erytrei – kraju w Afryce nad Morzem Czerwonym leżącym pomiędzy Etiopią i Sudanem. Rodzinę ową otoczono opieką: dostali darmowe mieszkanie, zasiłek itp. bo o pracy nie było mowy. Mimo to rodzice oświadczyli, że nie są w stanie zajmować się siódemką dzieci, więc kilkoro umieszczano w sierocińcu, co spowodowało wzrost kosztów utrzymania rodziny do wysokości 50 tys. franków lub euro, czyli trzeciej części budżetu. Zagrożone bankructwem władze wioski rozważały podniesienie podatków o 5%. Czy do tego doszło i jak dalej potoczyła się ta historia – nie wiadomo, bo stacja do tematu już nie wróciła.
Za to u nas jest tak, że państwo w kilkunastu ośrodkach utrzymuje przynajmniej kilka tysięcy uchodźców z całego świata; tylko w ubiegłym roku przyjęto 5 tysięcy uchodźców ukraińskich, a ma być jeszcze więcej „syryjskich”. Oficjalnie ma ich być ok. 7 tysięcy, ale będą mogli ściągnąć rodziny a rodzina to mogą być 3 żony plus kilkoro dzieci z jednej.
Dr Robert Wyszyński – członek Związku Repatriantów RP oraz Stowarzyszenia Wspólnota Polska, zwraca uwagę na kilka aspektów, sprowadzających się w gruncie rzeczy do pieniędzy. Za uchodźcami stoją wielkie pieniądze i organizacje, przeważnie nierozpoznane, choć wiadomo, że np. na Cyprze czy w Bułgarii działają specjalne firmy sprzedające obywatelstwa.
Są też tu, na miejscu, duże pieniądze do zdefraudowania, takie wnioski można wysnuć po lekturze raportu NIK dotyczącego repatriacji.
To ostatnie dotyczy uchodźców, nie repatriantów. Różnica jest ogromna, tak prawna jak finansowa. Uchodźcy, mimo iż nie wiadomo czy nimi są w rzeczywistości, traktowani są o niebo lepiej niż polscy repatrianci. Dla pierwszych jest wszystko, dla drugich – nic. Uchodźca wystarczy, że łaskawie zechce się tu osiedlić. Repatriant np. musi wcześniej mieć zagwarantowane mieszkanie, zdać egzamin odpowiadając na pytanie typu ile i jakie dopływy ma Wisła, itp. Działa to na zasadzie: „Wszyscy, byleby tylko nie Polacy”.
Niejako półgębkiem uzasadnia się uniżoną postawę wobec imigrantów argumentem, że społeczeństwa się starzeją i że oni, tj. owi imigranci, zajmą się pracą, płaceniem podatków, rodzeniem dzieci i utrzymywaniem starców. To oczywisty absurd, tak nie będzie, a kto tak myśli, widocznie oszalał. Imigranci to element planu rozkładu tradycyjnej Europy. Czego nie udało się socjalizmowi w jego najpierw ortodoksyjnej a potem w euro-socjalistycznej formie, dokonać ma inwazja obcej cywilizacji.

Doktryna
Za to w Niemczech faszyzm postępuje, tyle że jego ostrze wymierzone jest we własnych obywateli. Na początek poszła ustawa o wywłaszczeniu działek i budynków na potrzeby imigrantów, których przybywa mimo zamknięcia granic. Strach pomyśleć co będzie dalej, kiedy ten pomysł przeniesie się do nas. Nasze władze od lat świecą przykładem naśladownictwa, żeby nie powiedzieć poddaństwa wobec obcych rządów.
To, jak już kiedyś wspomniałem, jest efekt braku doktryny państwowej, czy jak kto woli – racji stanu. Doktryna to nic innego jak określone, przyjęte przez władze i naród cele na dziś i na przyszłość. Doktrynę ma każde poważne państwo, mają ją Niemcy, Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Rosja a nawet Izrael. Są to doktryny imperialne a na taką nas nie stać, poszukać musimy innej. Proponuję doktrynę podmiotowości obywatelskiej opartej na wolności, własności i prawie do obrony, jako rzeczach fundamentalnych. Bez własności i to własności prawdziwej, a nie iluzorycznej z jaką mamy do czynienia, nie ma wolności, a tej nie ma bez prawa do obrony. Jest to zupełnie oczywiste jeśli się nad tym chwilę zastanowić. Bo czyż mamy w Polsce własność prawdziwą? Jasne, że nie. Wie o tym każdy, kto chciał na swojej posesji wyciąć drzewo inne niż owocowe, choćby nie wiadomo jak stare i zbutwiałe. Albo lepiej: wie to ten, czyja posesja stanęła na drodze czyichś interesów i został wywłaszczony pod pretekstem wyższej konieczności i na podstawie stosownej ustawy. O władzy rodzicielskiej nawet nie wspominam, bo dziś jest już ona wspomnieniem. Te sprawy są podnoszone, o ile w ogóle, to w interwencyjnych programach telewizyjnych wieczorową porą, gdy w konkurencyjnych pasmach nadają jakieś reality, lub inne konkursy na tańce i śpiewy. To nie jest śmieszne, zwłaszcza, że gdy obraduje parlament nikt nie może być pewny swojego życia i mienia.
A skoro o tym mowa, właśnie prezydent Duda podpisał ustawę umożliwiającą samorządom zakazania używania tradycyjnych pieców na węgiel zwaną anty-smogową. Już słyszę okrzyki o zagrożenie dla zdrowia, zwłaszcza w Krakowie, gdzie normy zanieczyszczenia powietrza, zwłaszcza zimą, są wielokrotnie ponoć przekroczone. A skoro o Krakowie mowa, to jest taki dowcip: spotykają się warszawiak, poznaniak i krakowiak. Warszawiak mówi: idę po pół litra, poznaniak na to: idę po kaszankę, krakowiak zaś: idę po szwagra.
Przypomnę, że urzędujący dopiero trzeci miesiąc prezydent Duda, który raz już stanął w obronie interesów firm farmaceutycznych, teraz działa na korzyść producentów alternatywnych wobec tradycyjnych systemów grzewczych. No bo przecież, jeżeli samorządy podejmą decyzję
o likwidacji ogrzewania węglowego, to choćby ich racje były jak najbardziej szczytne a intencje czyste, to jakieś firmy na tym przecież zarobią, czyż nie? Nawet a zwłaszcza wtedy, gdy samorządy te będą współfinansowały ową wymianę.
Tak się składa, że piszę te słowa akurat przed wyborami i komuś mogłoby się wydawać, że uprawiam agitację, podczas gdy ja tylko wskazuję, a urzędujący prezydent wywodzący się z opozycji, obiecującej, że gdy dojdzie do władzy to będzie lepiej, sam dostarcza tematu i to nie tylko mnie przecież. Więc piszę o tej wolności, która w Polsce ma za sobą długą, choć wyśmiewaną i sfałszowaną tradycję, a która powinna być wyznacznikiem wyborczym.
A tak na koniec: jeżeli państwo obniży akcyzę i VAT na gaz czy prąd, a ludzie sami zrezygnują z palenia węgle. Bo chyba nikt nie wierzy, że ludzie męczą się z węglem, popiołem, drewnem do rozpałki tylko dlatego, że to lubią i zastępuje im to siłownię a nie dlatego, że jest taniej. I to nie tylko w Krakowie.

Socjalizm niedoborów
Jak wiadomo, zwolennicy III RP często podają argument, że teraz mamy
w sklepach towaru w bród, co ma dowodzić, że Polska rośnie w siłę a ludziom żyje się dostatnio. Jeżeli ktoś nie pamięta, to było to sztandarowe hasło epoki Gierka i do tych, a właściwie trochę późniejszych o kilka lat czasów, nawiązuje. Otóż, czego młodsi nie pamiętają, w tamtych czasach brakowało niemal wszystkiego i aby nie doszło do niekontrolowanego wybuchu, wiele poszukiwanych towarów było na kartki. Na kartki było mięso i wędliny, cukier, wódka, papierosy a nawet buty. Wiele innych towarów z grupy tzw. przemysłowych było na zapisy w kolejkach społecznych. Dla osób o specjalnym statusie były talony, np. na samochody, a pewne grupy zawodowe jak np. górnicy miały swoje sklepy gdzie towar sprzedawano na książeczki „G”. O ile kartki wydawano w zakładach pracy (kto nie pracował – nie dostawał), to zapisy z kolei wiązały się z koniecznością stania po kilka dni pod sklepem w nadziei, że coś rzucą. Dwa ostatnie przykłady wiążą się ze specjalnym statusem, tym się więc nie zajmujemy, gdyż specjalny status zawsze ułatwia życie niezależnie od czasów i systemu. Niedobory były o tyle dziwne, że fabryki pracowały pełną parą. Wyjaśniano to na trzy sposoby. Pierwszy, że większość produkcji szła na eksport, a pozyskane środki szły na spłatę długów państwa. Drugi – to wykupywanie towarów przez spekulantów i odsprzedawanie ich po wyższej cenie. Trzeci – że rząd celowo tworzy niedobory, aby na tym koncentrować uwagę i energię społeczeństwa, co miałoby zapobiec politykowaniu i spiskowaniu. Czwarty wreszcie, że ceny były zaniżane stąd popyt wielokrotnie przewyższał podaż.
W rzeczywistości wszystkie te procesy miały miejsce, bo tak jest zawsze w systemie socjalistycznym, gdzie „gospodarka planowa” zastępuje rynkową. Ale myliłby się ten, kto by sądził, że czas PRL-u minął. Nie minął, przynajmniej nie całkowicie i minąć nie może tak długo, jak długo państwo ingerować będzie w sfery produkcji i sprzedaży. W ostatnim numerze miesięcznik „Uważam Rze” opublikował tekst o mafii lekowej, która wykupuje w Polsce tanie, bo refundowane w znacznej części leki i odsprzedaje je z zyskiem w krajach, gdzie są one droższe.
Efekt jest taki, że tańsze leki refundowane są wykupywane przez różne firmy, czasami całkiem fikcyjne przychodnie czy fundacje i odsprzedawane do np. Niemiec po wyższej cenie, a brakuje ich w polskich aptekach.
Obie sytuacje, i ta za PRL-u i ta obecna z lekami są podobne, wręcz modelowymi przykładami jak państwo bohatersko walczy z problemem, który samo sprokurowało. Bo państwo walczy z tą czarną dziurą jak może tyle, że jakoś nie może być skuteczne. Jest to zupełnie zrozumiałe, bo prócz przyczyn wymienionych wyżej, które łatwo zlikwidować wprowadzając wolny rynek na leki, co skutkowałoby naturalną zniżką cen w wyniku konkurencji, dochodzi jeszcze element korupcji, o czym autor tekstu w „Urz” nie wspomina, starając się nie zauważać tego słonia w składzie porcelany. Inaczej być nie może. Na tej patologii jedni zyskują a pacjenci tracą.

Wydania: